Rok orwellowski i jego okolice pamiętam, nieco przekornie, jako trochę więcej koloru na wszechobecnej szarzyźnie peerelu. W telewizji pojawiła się „Wideoteka”, a w niej całkiem świeże przeboje światowych gwiazd muzyki rockowej czy popowej. 3 (słownie: trzy) dziennie, za to opatrzone całkiem ciekawym komentarzem Pana Krzysztofa Szewczyka. Bruce Springsteen krzyczał, że urodził się w USA – i wielu mu zazdrościło. Artysta znany wtedy jako Prince emocjonował się deszczem – wszyscy mówili, że purpurowym, co oddaje poziom znajomości języków obcych w „tamtych czasach”. A jakie wrażenie robiły Nena, czy Laura Branigan!
Niżej podpisany, lat małe -naście, wychowywany na blokach i w przeładowanej boomem demograficznym lat ’70 podstawówce miał wtedy niewielkie możliwości. Mógł przystąpić do punków (w wyniku zabawnej gry słów fanów Lady Pank) lub popersów (elegantów z grzywami, wielbiącymi Republikę Grzegorza Ciechowskiego). Wybór było oczywisty: Pan Szewczyk puścił w TVP 2 „Ten wasz świat”… i zostałem muzycznym renegatem.
Rocznicę tytularną bez skrupułów zawłaszczyli Van Halen wydając swoją płytę już 9 stycznia – zapewne przy wtórze jęków tysięcy muzyków, którzy okładki z tym samym tytułem mieli gotowe do druku. Ale mogli im co najwyżej „skoczyć” . Frank Zappa wydał w tym roku przynajmniej trzy płyty (na winylu i kasecie magnetofonowej – se wygooglajcie co to, szukajcie pod „relikty epoki lodowcowej”), a Jean Michel Jarre tylko jedną, ale z widokiem na ZOO. Miałem kumpla, który grał na klawiszach i się tym mocno pasjonował. My, renegaci, musieliśmy trzymać się razem – żeby móc bez podbitych oczu dywagować nad wyższością brzmień organicznych nad elektronicznymi. Albo odwrotnie.
Hollywoodu nie udało się powstrzymać przed ekranizacją „Nineteen Eighty-Four”, do którego Eurythmics dołożyło kawał solidnego soundtracka . Pamiętam poczucie winy, że jak to tak? Bez przesterowanej gitary, a jakoś noga chodzi… wstyd! Ciekawostka — w utworze tytułowym słychać „mowę androida”, której wyobrażenie dopiero teraz zaczyna się mocno zmieniać, ale nadal brzmi rozpoznawalnie.
Przeciętny nastolatek w „tamtych czasach” wstawał w soboty koło 6:00, żeby przed siódmą stać w kolejce przed kioskiem Ruchu. Nagrodą bywał (lub nie) jeden z kilku egzemplarzy weekendowego wydania jakiegoś ludowego dziennika. Cały tygodniowy zasób wiedzy o świecie i okolicach, zdobyty za ciężko wyżebrane od rodziców pieniądze… lądował w koszu przy wyjściu z kiosku – za wyjątkiem ostatniej strony, na której był „plakat muzyczny”. Niektóre kapele, na przykład Journey, znałem wyłącznie z tych plakatów. Gapiłem się latami na przyklejone do tapety wycinki z gazet zastanawiając się jak też oni mogą brzmieć. Nie, nie dało się sprawdzić na Spotify czy Tidalu. Ani Youtube. Ani w Internecie. Jak czegoś nie powiedzieli w dwóch kanałach TV i czterech radia – to tego nie było.
Jak się miało pecha to człowiek zwijał w rulon fotkę Michaela Jacksona z „Billy Jean”, ale można też było trafić na AC/DC albo TSA… Bo mniej więcej w tym czasie w radiowej Trójce Pan Roman Rogowiecki uruchomił „Metalowe Tortury”! Raz w tygodniu, o barbarzyńskiej porze puszczano w radiu całą płytę heavy/hard, a potem nawet thrash! I była to jedyna (dla nastolatka z bloku) okazja, żeby taką płytę zdobyć. Wymagała wciśnięcia przycisku „record” na radiomagnetofonie Jola 2 i ewentualnej sprawnej zmiany kasety, jeśli jednej strony nie wystarczało. A wszystko to w czasie środowej fizyki na siódmej lekcji – i właśnie tak świat stracił szansę na następnego Einsteina…
W 1984 w „Metalowych Torturach” otworzył się przede mną „Heavy Metal World”, gdzieś w tym czasie (ze dwa lata później) poznałem tam też Iron Maiden, z genialną lekcją historii klasycznej na końcu albumu; czy UFO z niezapomnianym „Doctor Doctor”, które już wtedy było vintage. A potem pojawiali się, w kolejności dowolnej, uznanej przez Pana Rogowieckiego Black Sabbath, Metallica, Anthrax…. i tak już jakoś poszło.
W tym samym roku debiutowali również Bon Jovi (których jakoś zawsze raczej tolerowałem niż słuchałem z przejęciem) i W.A.S.P. (wtedy jedni ze „znanych z dziennika ludowego”) oraz Red Hot Chili Peppers (którzy zrobili na mnie duże znaczenie i zostawili trwały ślad – ale dopiero kilka lat później).
Opisane zdarzenia i zjawiska odpowiadają w dużej części za kształt moich zainteresowań muzycznych. Ale nie tylko – trochę także za znajomości i relacje, trochę za wybory na późniejszych skrzyżowaniach drogi życia. A wszystko to tylko w (lub blisko) roku 1984. A Wielki Brat patrzył. Ale już mniej czujnie, czasem przymykał oczy i pozwalał na coraz więcej…
Muzyk, basita, dobry kumpel, ostoja spokoju, ale i dobrej zabawy. Ile razy ratował i nagłaśniał niskie dźwięki na „Wielkim Zderzaczu Muzyków” nie zliczę. 🙂